Według G.K. Chestertona w dziejach Kościoła przynajmniej pięć razy wiara chrześcijańska była blisko pozornej śmierci. Jednym z takich okresów były czasy św. Franciszka z Asyżu. Wtedy to na świecie panoszyły się: rozpusta, obżarstwo, lichwiarstwo, sprzedajność i wszystko, co można sobie złego wyobrazić. Papież Innocenty wydawał liczne bulle, które piętnowały postępki ówczesnych. Ale papieskie dokumenty i upomnienia okazały się słabym lekarstwem.
Tym, który wskazał „drogę uleczenia” był Biedaczyna z Asyżu. Św. Franciszek widział całe zło, które pleniło się wokół niego, ale uważał, że im więcej niedobrego wokół niego, tym bardziej jako pierwszy do nawrócenia wezwany jest on sam, a nie inni. Ludzie, patrząc na Franciszka, widzieli w nim światło, które sami pragnęli mieć w sobie.
Dzisiejsze Słowo Boże bardzo dobitnie mówi o powołaniu do bycia prorokiem. Jak słyszymy w pierwszym czytaniu, Ezechiel został posłany do ludu buntowników, o bezczelnych twarzach i zatwardziałych sercach. Jego misją nie było nawracanie milionów, ale głoszenie Słowa. I co ciekawe, ludzie czy chcieli go słuchać czy nie, mieli wiedzieć, że prorok jest między nimi.
Każdemu z nas na chrzcie świętym została powierzona misja prorokowania. Przykład Pana Jezusa pokazuje nam, że jest to misja, którą najtrudniej wypełnić wśród bliskich, a do nich właśnie jesteśmy skierowani w pierwszej kolejności.
Myślę, że warto spojrzeć na św. Franciszka i innych proroków swoich czasów. Można nauczyć się od nich, że jeżeli chcemy „uzdrowić” innych, to sami musimy posiadać lekarstwo.