Wciąż mówimy o Polsce jako o kraju katolickim. To sformułowanie tak głęboko wrosło w zbiorową tożsamość, że niemal automatycznie powtarzane jest w debacie publicznej, w mediach, a czasem nawet w politycznych deklaracjach. Trudno się dziwić – statystyki zdają się to potwierdzać. Według danych, około 70 procent Polaków formalnie przyznaje się do katolicyzmu. To dużo. Na papierze – katolicka większość.
A jednak, gdy przyjrzymy się tym danym bliżej, zaczynamy dostrzegać pęknięcia na tej gładkiej powierzchni. Z tego samego zbioru statystyk wynika, że w niebo wierzy zaledwie 54 procent Polaków, a w zmartwychwstanie Chrystusa – zaledwie 47 procent. Oznacza to, że niemal co trzeci z tych, którzy deklarują przynależność do Kościoła katolickiego, nie wierzy w jego najbardziej fundamentalne prawdy wiary. Te, które stanowią istotę chrześcijańskiego przesłania.
Wychodzi więc na to, że katolicyzm w Polsce w dużej mierze jest deklaratywny, tradycyjny, może nawet rytualny – ale coraz rzadziej wewnętrzny. Coraz mniej przypomina osobistą relację z Bogiem, coraz bardziej zlewa się z historycznym przyzwyczajeniem lub kulturowym nawykiem.
Co to znaczy, że ktoś deklaruje katolicyzm, a nie wierzy w życie po śmierci ani w zmartwychwstanie Chrystusa? Znaczy to, że utożsamia się z religią nie poprzez wiarę, ale poprzez coś innego – wspomnienie dzieciństwa, chrzest, przywiązanie do rytuałów rodzinnych, a czasem zwykłą inercję. „Bo tak trzeba”, „bo tak było zawsze”, „bo mama chodziła do kościoła”. Ale wiara to nie tradycja – to zaufanie, osobiste zawierzenie, relacja. A z tą relacją, jak się okazuje, jest coraz gorzej.
Można więc zapytać: czy Polacy naprawdę wierzą? Czy raczej – czy jeszcze wierzą? A może tylko pamiętają, jak się wierzyło?
Coraz więcej ludzi funkcjonuje w dwóch równoległych rzeczywistościach. W jednej „wierzą”, bo ślub był w kościele, dzieci zostały ochrzczone, a babcia co niedzielę pyta, czy byli w kościele. W drugiej – nie ma modlitwy, nie ma relacji z Bogiem, nie ma zaufania do Ewangelii. I nie chodzi tu o wrogie nastawienie czy bunt – chodzi o zwykłą obojętność.
Zamiast wiary pojawia się „duchowość bez zobowiązań”. Wierzymy „w coś”. Chrystus, który umarł i zmartwychwstał – to już zbyt konkretne, zbyt wymagające, zbyt trudne do przyjęcia w czasach, gdy wszystko musi być lekkie, otwarte i wieloznaczne. Bóg osobowy, który stawia wymagania i wzywa do relacji – to za dużo. Łatwiej wierzyć „po swojemu”, w coś nieokreślonego, co nie będzie przeszkadzało w codziennym życiu.
Może to właśnie największy paradoks dzisiejszego katolicyzmu w Polsce – im bardziej staje się on łatwy, „swojski” i nieinwazyjny, tym bardziej się rozmywa. Przez lata Kościół uczył Polaków form – ale czy uczył wiary? Czy nauczył ich, jak rozmawiać z Bogiem, jak Go słuchać, jak Go poznawać?
Deklaracje nie wystarczą. Wiara nie jest statystyką, ani przywiązaniem do instytucji. Wiara to relacja, która zmienia życie. To spotkanie z Kimś, kto naprawdę żyje. Jeśli ponad połowa deklarujących katolicyzm nie wierzy w niebo, a jeszcze więcej nie wierzy w zmartwychwstanie, to być może pytanie nie powinno brzmieć: „Czy Polacy są katolikami?”, ale raczej: „Dlaczego przestali być wierzącymi?”