Temat cierpienia pojawia się w rozmowach duchowych jako jeden z najtrudniejszych. Najważniejsze jednak, aby uwierzyć, że drugi człowiek potrafi cierpieć, bo jak mawiał Dostojewski: „Człowiek niechętnie wierzy w cudze cierpienie, jak gdyby ono było jakimś zaszczytem”. Niestety, jestem przekonany, że nikt nie ma sensownej odpowiedzi na pytanie dlaczego cierpimy. Zresztą samo cierpienie nie jest chyba do „zrozumienia”, ale do „przeżywania”. Éric-Emmanuel Schmitt w książce „Oskar i pani Róża” rozróżnia jednocześnie dwa rodzaje bólu, z którymi spotka się każdy kierownik duchowy u swojego penitenta: „Bo są dwa rodzaje bólu, Oskarku. Cierpienie fizyczne i cierpienie duchowe. Cierpienie fizyczne się znosi. Cierpienie duchowe się wybiera”. Rozdział ten chciałbym poświęcić cierpieniu, ale nie ośmielam się stawiać żadnych recept na ból i cierpienie, bo są one warte tylko do momentu aż samemu zacznie się cierpieć.
Zanim jednak o cierpieniu, słów kilka o poezji. Za każdą kolejną próbą odkrywam, że poetą trzeba się urodzić i nie jest to jedynie kwestia wyboru lub doskonalenia umiejętności. Niestety, poetą nie jestem. Nie zmienia to jednak faktu, że właśnie w poezji często szukam inspiracji. W wierszach zaczynam zauważać, że nie wszystko da się wyrazić wprost. Dla mnie, jako człowieka racjonalnego i mocno stąpającego po ziemi, wydaje się to pewnym paradoksem. Stwierdzam bowiem, że trzeba mieć dużo głębszy dostęp do siebie samego niż tylko analiza rozumowa. Kiedy człowiek cierpi, ucieka w głąb siebie. Dusza ludzka posiada różne władze, dlatego poznawanie jej jedynie od strony rozumu, byłoby redukowaniem jej i odarciem z tego, co najpiękniejsze.
Tutaj chcę odnieść się do wiersza Czesława Miłosza zatytułowanego Walc. Sam wiersz można poddawać wnikliwej interpretacji, gdyż stanowi on niesamowitą wyrocznię czasów, gdy nad światem zawisła czarna chmura totalitaryzmów: hitlerowskiego i stalinowskiego. Czytelnik, patrząc na tragiczne sceny zesłanych i katowanych, natrafia wreszcie na taki oto fragment: „Rozumiesz. Jest taka cierpienia granica, Za którą się uśmiech pogodny zaczyna, I mija tak człowiek, i już zapomina, O co miał walczyć i po co”.
Jakże wymowny wydaje się obraz człowieka uśmiechającego się pod wpływem własnego cierpienia. Ktoś mógłby nawet pomyśleć, że to początek obłędu. Nic bardziej mylnego. W cierpieniu świadomość człowieka wzrasta. Przestaje patrzeć na świat oczami iluzorycznych pragnień i zachwytów, a zaczyna doświadczać, czym są zło i jego skutki. Cierpienie okazuje się brutalnie ludzkie i nieuniknione. Kiedy się wiele w życiu wycierpiało, każde dodatkowe cierpienie jest jednocześnie czymś nie do zniesienia, i błahostką.
Staje mi przed oczami oblicze Chrystusa Ukrzyżowanego z Asyżu. W 1630 roku Innocenzo z Palermo wyrzeźbił krucyfiks, który w zależności od kąta patrzenia zmienia wyraz twarzy Chrystusa. Raz wydaje się radosny, w innym ujęciu bolesny, aż wreszcie uderza nas agonalny grymas twarzy Jezusa. Cierpienie ma bowiem różne oblicza i nie da się go zamknąć tylko w jednej perspektywie. To właśnie dlatego także w naszym doświadczeniu cierpienia zmagamy się z jego różnymi perspektywami. Nieraz doświadczamy jego bezsensu. Zaraz potem doceniamy jego wartość wynagradzającą. Aż wreszcie zdarza się, że cierpienie nabiera mocy wyzwalającej.
Tak jak dla Chrystusa cierpienie było smutkiem i radością, tak również dla nas pozostaje wielowymiarowym doświadczeniem, dzięki któremu widzimy lepiej, słyszymy wyraźniej i kochamy mocniej. Nikt nie może uniknąć cierpienia. Ani Bóg, ani człowiek. Fiodor Dostojewski pisał w Zbrodni i Karze: „Cierpienie i ból są nieodłączne od rozległej świadomości i głębokiego serca. Myślę, że ludzie naprawdę wielcy zawsze muszą odczuwać na świecie wielki smutek”. Nieważna jest obiektywna ocena bólu, lecz subiektywne cierpienie, jakiego doznajemy.
Jasne, że wszystko można zrzucić na los lub deterministyczną bezwzględność świata, ale w gruncie rzeczy nadal nie mamy odpowiedzi na pytanie, dlaczego właśnie tak się dzieje. Kilkanaście lat temu pierwszy raz przeczytałem książkę Clive S. Lewisa Problem cierpienia, która uświadomiła mi, w jakim świecie żyjemy. To właśnie w niej odnalazłem zdanie, które rzuciło światło na postawiony problem. Chociaż nie daje ono odpowiedzi, to jednak wprowadza pewne poczucie sensu do rzeczywistości, w której problem cierpienia dotyka każdego żywego stworzenia. Zdanie to brzmi następująco: „W naszych przyjemnościach Bóg zwraca się do nas szeptem, w naszym sumieniu przemawia zwykłym głosem, w naszym cierpieniu – krzyczy do nas; cierpienie to Jego megafon, który służy do obudzenia głuchego świata”.
Z własnego doświadczenia wiem, że jest to zdanie prawdziwe i chyba każdy z nas doświadcza tajemnicy Bożego głosu w wyżej wymienionych przypadkach. Kiedy jest dobrze, to poprzez przyjemne rzeczy, których doświadczamy Bóg wydaje się kimś niezwykle subtelnym. To wtedy rodzą się wszystkie piękne i wzniosłe myśli względem jego dobroci i łaskawości. Kiedy natomiast przemawia do nas w naszym sumieniu, to zaczyna rodzić się pewien opór. Nie zawsze jesteśmy zdolni do przyjęcia tego głosu. Kusi nas myśl, aby zagłuszyć natrętnego gościa i w poszukiwaniu własnego szczęścia stać się głuchym na to, co mówi. Dochodzimy wreszcie do momentu, w którym Bóg zaczyna gwałtownie wchodzić w nasze życie przez cierpienie. Paradoksalnie to właśnie przez ból ukryty w cierpieniu budzi się w nas rozdzierający wnętrze wyrzut. Stajemy do konfrontacji z Bogiem. Nie mamy wątpliwości, że stoimy przed wyzwaniem, które nas przerasta. Szukamy ratunku, oskarżamy, krzyczymy, ocieramy łzy i pytamy o sens. Nie dostajemy jednak satysfakcjonującej odpowiedzi, a jedynym zdaniem, które słyszymy jest zapewnienie: „Nie bój się. Ja jestem!”. Bóg ofiaruje się człowiekowi jak lustro. Każde ludzkie cierpienie odbija się jak w lustrze w cierpieniu Syna Bożego.
Cierpieniem Bóg budzi świat ze snu. Nie pozwala mu zamknąć się w hedonizmie i autodestrukcji. To budzenie ma na celu wyrwanie ludzi ze złudzeń i przekonania, że zło nie niesie za sobą żadnych konsekwencji. Tylko pełna świadomość pozwala na autentyczne zbliżenie się do Boga, nawet wtedy gdy ból i rozpacz cierpienia wydają się niszczyć nas wewnętrznie. Cierpienie zmusza nas do refleksji, do zadawania ważnych pytań, których często dawno nie stawialiśmy. Musimy być bardziej aktywni duchowo. Wygląda na to, że cierpienie jest nam potrzebne, żebyśmy nie posnęli w samozadowoleniu, w egoizmie, w zapatrzeniu w siebie. Często inaczej Bóg do nas dotrzeć nie potrafi.
Paradoksalnie brzmią słowa Jezusa, kiedy mówi: „Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie” (Mt 11,28-30). Jarzmo przecież jest czymś złym, a brzemię z pewnością nie jest lekkie. Jest jednak w tym zdaniu ukryta pewna prawda, którą zrozumieją jedynie ci, którzy cierpiąc, posiadają jednocześnie silną wiarę. Wiara w uczestnictwo w cierpieniach Chrystusa niesie w sobie tę wewnętrzną pewność, że człowiek cierpiący „dopełnia braki udręk Chrystusa”, że w duchowym wymiarze dzieła Odkupienia służy, podobnie jak Chrystus, zbawieniu swoich braci i sióstr. I dlatego Kościół upatruje we wszystkich cierpiących braciach i siostrach Chrystusa jakby wieloraki podmiot swojej nadprzyrodzonej siły.
W podejściu do życia można wyróżnić generalnie dwie postawy. Pierwsza polega na odrzuceniu cierpienia i pogrążeniu się w rozpaczy. Taka postawa rodzi się w człowieku, kiedy przytłoczony problemami, nie odnosi ich do Boga w poszukiwaniu sensu. Druga natomiast postawa pozwala człowiekowi w przeciwnościach kierować myśli ku Bogu. W ten sposób ludzkie życie nabiera sensu, a człowiek odzyskuje siły, aby patrzeć na swoje życie oczami Boga.
W naszej codzienności spotykamy się z ludźmi, którzy wybierają jedną lub drugą opcję. Pierwsi, wbrew pozorom, wcale nie radzą sobie lepiej niż drudzy. Okazuje się bowiem, że wiara i połączone z nią doświadczenie, stają się słodkim jarzmem i lekkim brzemieniem. Właśnie na tym polega paradoks cierpienia człowieka sprawiedliwego, o którym tak często wspomina Stary Testament. Gdy czytamy psalmy, widzimy, że właśnie taką postawę często wybiera autor. Ucieka się do Pana, chroni się pod Jego skrzydłami, stawia stopę na skale. Dzięki wierze człowiek odzyskuje stabilizację i pewność, że nie jest (jak chcą egzystencjaliści) rzucony w odmęty złego i przerażającego świata. Każde życie (nawet to naznaczone złem i cierpieniem) jest drogą do świętości. Często wyboistą, trudną i ciemną, ale jednak do świętości. Takie podejście nie powoduje, że cierpienie jest mniejsze, ale na pewno staje się znośne. Tu również racje ma psalmista, kiedy w alegoryczny sposób opisuje los człowieka: „Chociażbym przechodził przez ciemną dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną” (Ps 23).
W postawie zaufania często kroczymy przez ciemności i szukamy ratunku. Problem polega na tym, że nie zawsze starcza nam wiary, aby zaufać. Wtedy nie pozostaje nic innego, jak z całą szczerością zawołać do Boga: „Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu!”. Tylko tak cierpienie zamienia się w łaskę. Albowiem chociaż cierpienie zdaje się nie mieć końca, nasza zdolność pokonywania go nie zna granic.
Temat cierpienia nieuchronnie prowadzi nas także do rozważań o śmierci. Kierownictwo duchowe służy także tym, którzy przeczuwają zbliżający się koniec życia. Zasadę towarzyszenia osobom odchodzącym dobrze ujął ks. Jan Kaczkowski: „Najważniejsza sprawa to nie udawać: „Wszystko będzie dobrze”, „Na pewno wyzdrowiejesz” etc. Jeśli naprawdę śmierć jest już na horyzoncie i wiemy o tym, nie powinniśmy ukrywać tego przed naszym chorym, zwłaszcza że on najczęściej już o tym dobrze wie i gotów jest na rozmowę na ten temat. Widząc jednak uniki najbliższych, nie zawsze ma siłę przebić się przez tę zmowę milczenia. W hospicjum zazwyczaj w takich sytuacjach wkraczamy z pomocą. Dobrze, żeby taka szczera rozmowa – świadomie się powtarzam – odbyła się, kiedy jest jeszcze trochę czasu i można wspólnie z odchodzącym pozamykać ważne sprawy, odbyć istotne rozmowy i przez jakiś czas cieszyć się jeszcze obecnością siebie nawzajem. Rozumiem, że śmierć ukochanego człowieka to doświadczenie, które trudno unieść, kiedy jednak moment śmierci nastaje, rozpacz jego najbliższych i ich niezgoda na tę śmierć powinny zejść na dalszy plan. Jeśli naprawdę chcemy pomóc umierającemu, aby dobrze przeżył swoją śmierć, to najlepszym, co możemy zrobić, jest pełne spokoju i czułości towarzyszenie mu. Lepiej byłoby powstrzymać się od szlochów, spazmów czy prób zatrzymywania chorego przy życiu”.
Bezradność wobec cierpienia zaprasza kierownika duchowego do modlitwy. Każdy boi się cierpienia, lecz ono ma sens. Wielu chciałoby mieć towarzysza swego cierpienia, ale mało jest takich, którzy dobrowolnie zgodziliby się na towarzyszenie w cierpieniu innym. Zatrzymuje nas lęk przed bólem, trudnościami, odpowiedzialnością za drugiego, a nawet lęk przed opinią innych. Jezus mówi: „Pójdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i przyjmijcie moją naukę, bo jestem łagodny i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie” (Mt 11, 28-30).
***
Penitent: Dowiedziałam się, że jestem śmiertelnie chora. Zostało mi kilka miesięcy życia.
Kierownik: Nie powiem, że będzie dobrze. Jedno ci obiecuję, będę z tobą w tym doświadczeniu do końca. Nie zostawię cię. Przygotujemy się na śmierć.