Podobno potrzeba napisania autobiografii nie jest wcale dobrym sygnałem dla zdrowia psychicznego. Na szczęście potrzeba ta nie zrodziła się we mnie w pełni, dlatego rozczarowani będą ci, którzy spodziewają się wątków biograficznych w tym wpisie. Autobiografia literacka będzie dotyczyła nie tego, co w moim życiu się wydarzyło, ale tego, jak to się stało, że jestem tym, kim jestem.
Pomijając całą serię książek dla dzieci, które zapamiętałem, tylko jedna wywarła na mnie szczególne wrażenie. Do dziś pamiętam jej okładkę i rysunki. Była to uproszczona wersja baśni J.-M. Leprince de Beaumont „Piękna i Bestia”. Historia ta do dzisiaj głęboko mnie porusza, zwłaszcza wtedy, gdy oglądam jej filmowe adaptacje. Wiem, że posądzony zostanę o romantyzm, ale w gruncie rzeczy każdy z nas jest po części romantykiem. Myślą, którą wtedy udało mi się zaczerpnąć z treści książki, jest przekonanie o tym, że każdy ma prawo do bycia kochanym. Co więcej, to właśnie miłość pozwala na zupełnie inne spojrzenie na człowieka niż tylko jego powierzchowność. Piękny może być bestią, a bestia może być piękna. Aż ciarki mnie przechodzą, gdy sobie przypomnę to dziecięce odkrycie.
Kolejną książką, która z kolei pokazała mi potęgę wyobraźni, była „Akademia Pana Kleksa”, do której (i to nie jest żart, potwierdzą to współbracia!) wracam co jakiś czas. Lubię Pana Kleksa, bo przenosi mnie w świat szczery, jednoznaczny, prosty i ufny. Lekcja kleksografii, niebo dla psów i sen o siedmiu szklankach powodują, że wracam do swojego „pierwotnego” myślenia, które jest wspomnieniem czasów, gdzie prawda i fikcja mieszały się ze sobą i jednocześnie sprawiały mi niepisaną radość. Książka ta ukształtowała we mnie poczucie, że nie zawsze wszystko trzeba brać na poważnie. Nawet z poważną miną można żartować i bawić się własną wyobraźnią. Jak się później w życiu okazało wyobraźnia może wiele rzeczy ułatwić i jednocześnie pobudza w człowieku kreatywność, którą dzisiaj traktuje się jak złoto.
Gdy jesteśmy już przy książkach, które koniecznie muszę przeczytać w ciągu roku to nie mogę nie wspomnieć o absolutnym hicie moich grudniowych wieczorów, czyli o „Opowieści wigilijnej” C. Dickensa. Powiem tylko, że dzięki tej książce zrozumiałem, że nie wystarczy wiedzieć o tym, że trzeba być dobrym. Dobro trzeba bardzo konkretnie wprowadzać w czyn, inaczej zamienia się w skamieniały egoizm, który zaślepia.
Przejdźmy teraz do rzeczy poważniejszych. Ze wszystkich obowiązkowych lektur, które przeczytałem, tylko jedna wstrząsnęła moim życiem. Do dziś zastanawiam się, czy to dobry pomysł, aby książka ta była lekturą licealną. Nie dlatego, żeby była zła – przeciwnie, jest ona arcydziełem literatury. Książka ta to „Zbrodnia i kara” F. Dostojewskiego. Powiem szczerze, że jako nastolatek nie byłem gotowy na poznanie psychologii zła i grzechu. Może właśnie dlatego noszę w sobie traumę po zbrodni, której stałem się uczestnikiem w literacki sposób. Nigdy później nie wróciłem do tej książki, chociaż pamiętam ją dobrze. Jest dla mnie jak posmak zakazanego owocu. Po raz pierwszy zetknąłem się ze światem, który został zniszczony przez człowieka, grzech i śmierć. To doświadczenie otworzyło przede mną nowy świat, do którego nigdy nie chciałbym pójść z własnej woli. Świat, który jest Mordorem zniszczonym przez zło i jego konsekwencje.
Gdy jesteśmy już przy Mordorze, to wypada mi tutaj wspomnieć nie tyle o książce ile o filmie. Tak, tak najpierw był film, potem książka! Tolkienowska trylogia to moje pierwsze, często nieuświadomione, spotkanie z teologią. Gdyby dzisiaj ktoś zapytał mnie, od kogo zaczęło się moje studiowanie chrześcijaństwa, to bez wahania odpowiem, że był to J. R. R. Tolkien. Tak po prostu jest i koniec. Nie załapał się ani św. Augustyn, ani św. Tomasz z Akwinu, ale właśnie ten brytyjski pisarz.
Pierwszą w pełni chrześcijańską książką, która wywróciła moje życie była… „Szata” L. C. Douglasa. Wiem, że to dzięki sakramentowi chrztu zostałem chrześcijaninem. Jednak od strony literackiej nawróciłem się na chrześcijaństwo dopiero po przeczytaniu „Szaty”. Ależ to było wspaniałe odkrycie! Przeczytałem tę książkę za jednym zamachem. Nie mogłem uwierzyć, że literatura tak mocno może wpłynąć na moją wiarę i postrzeganie świata. Dozgonnie będę wdzięczny Douglasowi za tę książkę, jak i jej „kontynuację”, czyli „Wielkiego Rybaka”. Wiem, że książki te nie spełniają wszystkich wymogów krytyki literackiej. Są proste, tendencyjne i protestanckie. Jednakże według mnie, gdyby wszyscy robili takie błędy jak Douglas w pisaniu, bylibyśmy dzisiaj w zupełnie innym miejscu w postrzeganiu Jezusa i chrześcijaństwa. Do dziś pamiętam cytat z „Szaty”, który świetnie streszcza podejście pisarza do nauki Jezusa i chrześcijaństwa: „To jest dziwne stronnictwo [chrześcijaństwo], Cezarze. Walczy jedną tylko bronią: przeświadczeniem, że nie ma śmierci”.
Od tego momentu moja literacka autobiografia nabiera tempa. Przeczytałem stosy różnych książek. Większość z nich wpisywała się w smutną zasadę, że 10 procent publikacji to literatura, a 90 procent to zwykła makulatura. Wśród tych 10 procent znajduje się książka, której jeszcze nie skończyłem, bo zwyczajnie do niej nie dojrzałem. Przyjdzie czas i na to, aby ją przeczytać w całości, ale i tak już teraz odgrywa ona w moim życiu rolę niebagatelną. Jest to dzieło A. de Saint-Exupery „Twierdza”. Książkę tę wręczył mi dobry kolega, który zafascynowany był jej treścią. Rzeczywiście jest ona niezwykła. „Twierdza” w gruncie rzeczy nie jest książką, jest arcydziełem, przewodnikiem duchowym, dorobkiem życiowym człowieka, który widział w świecie więcej i szerzej. „Twierdza” nauczyła mnie, że prawdziwa mądrość to nie wiedza, ale umiejętność życia.
W tym miejscu wspomnieć muszę o niewielkiej książce, która miała ogromny wpływ na moje życie duchowe. Co więcej, w pewnym momencie uratowała mój kontakt z Bogiem i pokazała, czym może być prawdziwe spotkanie w życiu duchowym. Mowa o książce J. Callanana pt. „Poszukiwanie duchowe z Tonym de Mello”. Po raz pierwszy zobaczyłem, że modlitwa nie musi być zwykłym odmawianiem formuł. Książka ta oduczyła mnie kupczenia i zaklinania Boga w czasie modlitwy. Sprawiła, że odkryłem świat, który do dzisiaj mnie fascynuje i daje dowody na to, że Bóg naprawdę jest i działa.
Niedługo po Callananie w moje ręce trafiła seria książek profesora Andrzeja Szczeklika. Cóż to była za uczta intelektualna! Profesor Szczeklik rozwiał wiele z moich wątpliwości dotyczących nauki, filozofii i wiary. Jest dla mnie polskim świętym Justynem, który na bazie filozofii, sztuki i medycyny odkrywa Boga w stworzeniu i dzieli się tym z innymi. To książka dla wszystkich intelektualistów, którzy uważają chrześcijaństwo za miałkie i bezwartościowe. Ależ będą zaskoczeni!
Teraz być może zaskoczę moich czytelników, ale za największego współczesnego pisarza uważam człowieka niezwykle kontrowersyjnego, ale obdarzonego jednocześnie wielkim talentem. Mam tu na myśli rosyjskiego pisarza Wieniedikta Jerofiejewa i jego dwie książki „Moskwa-Pietuszki” i „Noc Walpurgi czyli Kroki Komandora”. Wielu zapewne stwierdzi, że „pijacka literatura” nic dobrego wnieść nie może. To nieprawda. Proszę pokazać mi literaturę „niepijacką”, która byłaby tak prawdziwa, szczera do bólu, pełna humoru i jednocześnie przesiąknięta prawdą, że człowiek może zniszczyć swoje życie przez własną głupotę. Jerofiejew uświadomił mi, że ludzie ku zagładzie postępują najczęściej drobnymi krokami. Cóż, zdania w tej kwestii nie zmienię, a Jerofiejew pozostanie w mej literackiej autobiografii jako ten, który mimo zniszczenia własnego życia ostatecznie zawołał po pomoc samego Chrystusa. Przypadek? Nie sądzę.
Dochodzimy wreszcie do momentu, gdy kształtowanie się mojego światopoglądu weszło w kluczową fazę. Wtedy na mojej drodze stanął G. K. Chesterton ze swoją książką „Heretycy”. Moja miłość i uwielbienie dla Chestertona są bezgraniczne i mają posmak fanatyzmu. Trudno. Chesterton na to zasługuje i nic już we mnie tego nie zmieni. Trzy lata temu spełniłem swoje marzenie i przeczytałem wszystkie dzieła Chestertona. Dziś muszę powiedzieć, że jestem konserwatystą i wcale się tego nie wstydzę (w przeciwieństwie do wielu postępowców, którzy wstydzą się swojego postępu). Wybór konserwatyzmu nie był dla mnie wcale czymś oczywistym. Był przemyślany, mozolny i krytyczny. Jednak dziś wiem, że moją intelektualną misją jest obrona i „konserwowanie” wartości, które nie podlegają postępowi i pragmatyzmowi, bo tylko taka postawa prowadzi do prawdziwego rozwoju człowieka. Chesterton jest dla mnie kimś więcej niż pisarzem, którego lubię. Jest moim apologetą, mistrzem i przewodnikiem. Gdybym kiedyś mógł wybrać kandydata na ołtarze, to byłby nim właśnie on.
Na koniec chciałbym wspomnieć jeszcze o jednej małej książeczce, która stanowi moją lectio cotinua i za każdym razem odkrywam w niej coś nowego. Jest nią „O naśladowaniu Chrystusa” T. a Kempis. Książka – legenda, a jednocześnie dowód na to, że ludzie bez względu na czasy, w których żyją borykają się z tymi samymi problemami. Kempis drąży moją duszę jak kropla skałę. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Kończąc ten przydługi wpis muszę z bólem stwierdzić, że w tej autobiografii brakuje oczywiście dziesiątek innych książek (W. Myśliwskiego, F. Sheena, G. Orwella, C. S. Lewisa, T. Mertona), które sprawiły, że jestem dziś tym, kim jestem. Miały one jednak niewielki wpływ w porównaniu z tymi, które tutaj wymieniłem. Wdzięczny jestem Bogu, że pozwolił ludziom posługiwać się pismem. Stwórca wiedział co robi, sam przecież nazywa siebie Słowem.