Rok 2016 był niezwykły w moim życiu. Zacząłem wtedy naukę języka włoskiego i posługę w sanktuarium św. Michała Archanioła na górze Gargano we Włoszech. Czas ten wspominam jako Boży poligon, gdzie nie brakowało dobrych i złych wyzwań, przed którymi stawałem. Chciałem jednak napisać o wydarzeniu, które dopiero z perspektywy czasu nabrało dla mnie zupełnie nowego znaczenia. Okazuje się bowiem, że przeszedłem obok świętego i to niemal całkowicie obojętnie. Dopiero trzy lata później zdałem sobie z tego sprawę. Święty miał na imię Dolindo.
W grudniu ekonom domu na Monte S. Angelo zaproponował mi pielgrzymkę do Neapolu i do Salerno organizowaną, jak co roku, do grobu św. Józefa Moscatiego, niestrudzonego lekarza, który posługiwał wśród neapolitańskiej biedoty. Początkowo z dystansem podszedłem do tej propozycji. Moja znajomość języka utrudniała mi jeszcze normalne funkcjonowanie. Dałem się jednak przekonać i pod opieką znajomej rodziny wyjechaliśmy w kierunku Neapolu. Pielgrzymka autokarowa przypominała z grubsza te organizowane po Polsce. Z tą różnicą, że zatrzymywaliśmy się niemal na każdej stacji benzynowej w celu zasmakowania włoskiego espresso, bez którego prawdziwy Włoch nie wytrzymuje dłużej niż godzinę. Po kilku chwilach zobaczyłem na horyzoncie majestatyczny Wezuwiusz, którego wierzchołek pokrywały białe chmury. Z boku usłyszałem pytanie: Ti piace, padre Matteo? (Podoba ci się?). Rzeczywiście wulkan zrobił na mnie wielkie wrażenie i jednocześnie na myśl przyszły mi wyimaginowane obrazy kataklizmu, który spotkał Pompeje, a następnie mieszkańców Neapolu w 1944 roku, kiedy to Wezuwiusz już nie tylko straszył, ale przeraźliwie otworzył swoją piekielną otchłań. Zbliżaliśmy się pospiesznie w kierunku centrum, gdzie czekał mnie obraz miasta zakorkowanego i zaśmieconego. Jednocześnie odczułem na własnej skórze włoską punktualność: w pośpiechu starano się zdążyć na mszę o godzinie 11.00 przy wychodzeniu z autokaru o 11.05. Zdezorientowani spóźnieniem biegliśmy z moimi „opiekunami” do kościoła Gesù Nuovo, gdzie zgromadzili się pielgrzymi z całego Półwyspu Apenińskiego, aby uczcić świętego lekarza. Na szczęście zbiorowa niepunktualność Włochów ma też swoje dobre strony. Msza z godziny 11.00 jeszcze nie wyszła, a jak się później okazało, przy ołtarzu byliśmy dopiero o 11.30. Z oddali dało się słyszeć ciche: Festina lente (Spiesz się powoli).
W przykrótkiej albie (jak to zwykle bywa w moim przypadku) wyszliśmy do ołtarza, gdzie stał przyozdobiony kwiatami obraz św. Józefa Moscatiego. Jego wygląd wydawał mi się jakiś nierealny: zakręcone wąsy, staromodne okulary, szeroka marynarka. Było jednak w jego spojrzeniu wiele dobroci i pomyślałem, że chciałbym być pacjentem właśnie takiego lekarza. Kościół wydawał mi się przesiąknięty nie tylko zapachem kwiatów, lecz także – świętością. Ludzie z pasją śpiewali pieśni i przyglądali się obcokrajowcowi przy ołtarzu, który ewidentnie nie miał włoskich rysów, a przy okazji przerastał wszystkich o głowę. Po mszy wszyscy, jak jeden mąż, ruszyli do sklepiku z dewocjonaliami, gdzie zakupy na osobę spokojnie przekraczały 50 euro.
Było jednak w jego spojrzeniu wiele dobroci i pomyślałem, że chciałbym być pacjentem właśnie takiego lekarza.
Po wszystkim udaliśmy się na zwiedzanie Neapolu. Przechadzaliśmy się wąskim uliczkami, a nad naszymi głowami powiewały wyprane białe prześcieradła i koszule (stały element włoskich miast). Trafiliśmy do małego kościółka wciśniętego między wysokie kamienice przy Via Salvatore Tommasi. Kościół poświęcony Matce Bożej z Lourdes i św. Józefowi nie różnił się od innych barokowych kościołów w tej części Włoch. Pomodliliśmy się przed głównym ołtarzem i zaczęliśmy wychodzić, aby spotkać się z przewodnikiem. Jednak, gdy szedłem boczną nawą, moje myśli przeszyło natchnienie: Spójrz na lewo! Ujrzałem tam grób księdza, przyozdobiony kwiatami, listami pisanymi ręcznie, rysunkami dzieci i balonami w różnych kolorach. Na nagrobku napisano: Dolindo Ruotolo, sacerdote. Uwagę przykuła również tabliczka ze słowami z testamentu tego kapłana: Quando verrai alla mia tomba, tu bussa. Anche dalla tomba ti risponderò: confida in Dio. (Kiedy przyjdziesz do mojego grobu, zapukaj, ja nawet zza grobu odpowiem ci: ufaj Bogu). Zapukałem i poszedłem dalej. Dopiero trzy lata później dowiedziałem się, w czyj grób zapukałem. Poznałem historię kapłana, którego świętość doprowadziła pod krzyż (także ze strony inkwizycji kościelnej). Jego słowa pozwoliły mi przetrwać wiele trudności i do dzisiaj powtarzam zdanie, które podyktował Bóg o. Dolindo: Jezu, Ty się tym zajmij! Wtedy w Neapolu miałem wrażenie, że dotykam jakiejś tajemnicy. Spotkałem wielu dobrych ludzi i miałem okazję dotknąć świętości.
Kiedy przyjdziesz do mojego grobu, zapukaj, ja nawet zza grobu odpowiem ci: ufaj Bogu
Mimo przeciwności, którym musiałem stawić czoła (pod koniec pielgrzymki solidnie się rozchorowałem), uważam, że pielgrzymka do Neapolu była jedną z ważniejszych podróży duchowych w moim życiu. Spotkałem tam świętych, którzy potem odegrali ważną rolę w życiowych sytuacjach granicznych. Bogu jestem wdzięczny za prowadzenie; ekonomowi, że zaproponował mi tę pielgrzymkę; rodzinie, która prowadziła mnie do grobów świętych za cierpliwość i hojność; a o. Dolindo, że zwrócił uwagę na zagranicznego pielgrzyma, który zapukał do jego grobu.
Insprację do tego artykułu czerpałem z książki J. Bątkiewicz-Brożek „Jezu, Ty się tym zajmij!”. Zbieżność historii w niej opisanych i mojej świadczy o tym, że o. Dolindo przyciąga do siebie ludzi w podobny sposób.