Zawsze marzyłem o tym, by nie tylko samemu trafić do Nieba, ale i doprowadzić tam moich najbliższych, w tym dzieci. Być tatą świętego/świętej... to dopiero coś! Pan Bóg spełnił moje marzenie, szybciej jednak i zupełnie inaczej, niż się tego spodziewałem.
„Znowu będziesz tatą” – usłyszałem od mojej żony. Wpierw obok dumy i radości, pojawił się lęk.
Miałem obawy, jak sobie poradzimy: logistycznie, a przede wszystkim finansowo. Postanowiłem jednak zaufać Panu. Postanowiłem nie przejmować się okolicznościami i w pełni cieszyć się tą nową dla nas sytuacją. Byłem wdzięczny Bogu za taką niespodziankę. Nie planowaliśmy kolejnego dziecka, a tu proszę – cud. Każde nowe życie to Boże błogosławieństwo. Jak za nie nie dziękować? Jak się nie cieszyć?
Cieszyłem się, naprawdę się cieszyłem. Wyobrażałem sobie reakcję rodziny, a przede wszystkim moich pozostałych dzieci. Rozmyślałem o imieniu dla chłopca i dziewczynki. Zacząłem pomału planować przemeblowanie mieszkania, zakup większego auta. W mojej świadomości nasza rodzina była już liczniejsza o tę jedną osobę. Modląc się za moje dzieci, mówiłem: „Powierzam Ci Panie moje dzieci, w tym «Fasolkę» (ze względu na malutkie rozmiary w pierwszych tygodniach ciąży, tak «roboczo» je nazwałem). I kiedy już się uspokoiłem, przestałem się bać zmian i nowych wyzwań, kiedy się rozmarzyłem o przyszłości i pięknie drogi, która nas ponownie czeka, przyszło… poronienie. Smutek i zawód. Trudne doświadczenie. Cóż, widocznie tak miało być; trzeba nam wierzyć, że Bóg wie co robi[1].
Nie będzie mi dane usłyszeć śmiechu mojej Fasolki. Nie przytulę jej, nie zaśpiewam kołysanki. Nie będę ganiał po mieszkaniu, ani zjeżdżał z nią na sankach. Nigdy nie usłyszę z jej ust „Kocham cię, tato”. Nie pochwalę jej za dobrą ocenę przyniesioną ze szkoły. Nie dam jej ręki, kiedy będzie zasypiać, bojąc się ciemności. Z mojego życia zniknęła tak szybko, jak się w nim pojawiła. Ale czy to znaczy, że mam o niej zapomnieć? Że mogę? Wiem, że wiele osób nazwałoby moją Fasolkę płodem, zygotą, zarodkiem, zlepkiem komórek. Ale nie ja. Nie mogę się na to zgodzić. To było życie. Wierzę, że Bóg zdążył dać mu nieśmiertelną duszę. A zatem to było moje dziecko, to był człowiek.
Jest mi smutno. Jest mi smutno podwójnie, kiedy słyszę współczesnych aktywistów lewicowych, uczestniczki czarnych protestów. Nie oceniam ich; różne są sytuacje życiowe. Chciałbym im jednak powiedzieć: „O nierozumne! Na świecie jest tylu ludzi, którzy marzą każdą komórką swojego ciała o tym, by zostać rodzicem, a Wy… wychodzicie na ulice, krzyczycie i dopominacie się prawa do zabijania nienarodzonych. Dlaczego?”
Jest mi smutno, ale w tym smutku jest nadzieja. Zostaliśmy powołani do świętości, a ja jako tata – aby doprowadzić do niej także moje dzieci. Moja Fasolka postanowiła pójść do Nieba na skróty. Jest już święta. Swoją misję zatem spełniłem. Będę zawsze o niej pamiętał. Wierzę, że kiedyś się spotkamy i wtedy powiemy sobie, jak bardzo się kochamy. Póki co jest pod opieką innych Rodziców, i to znacznie lepszych, niż mogłaby sobie wymarzyć tu na ziemi. Pewnie tuli ją właśnie Matka Boża, może towarzyszą jej dziadkowie. Na pewno jest szczęśliwa.
Kochana Fasolko, żałuję, że nie było mi dane Cię poznać, ucałować, nosić na rękach. Wierzę jednak, że zaznajesz teraz pokoju i radości. Wiem, że jesteś w Dobrych Rękach. Zawsze będę Cię kochał i o Tobie pamiętał. Ja, mama i Twoje rodzeństwo. Kiedyś wszyscy się spotkamy.
[1] Hi 12, 7-13.