Pewnego grudniowego popołudnia pojechałem do stacji misyjnej w Itacurubi spowiadać dzieci przed Pierwszą Komunią Świętą. Na drogach wioski można było spotkać niewiele osób. Ci, którzy się pojawiali, uciekali od palącego słońca i kryli się pod kapeluszami piri zrobionymi z liści palmy karandy lub ochraniali się zielonymi gałązkami.
Spowiedź dzieci pod gorącym niebem
Gdy katechiści, oddani współpracownicy na misji, przygotowywali dzieci do spowiedzi, by pomóc im w dążeniu do bycia dobrym człowiekiem, ja rozgrzeszyłem kilkoro dorosłych. Nagle z kaplicy wyłoniła się chmara dzieciaków i pobiegła szukać cienia pod drzewami. Było bardzo upalnie, gdyż od kilku dni wiał północny, gorący wiatr zwiastujący deszcz. Spowiadałem sam. Znajdując się w prądach gorącego powietrza, którego żar lał się prosto z nieba i unosił od ziemi, czułem się jakbym był na patelni. Toteż często wstawałem z krzesła, pochylałem się, wycierałem pot rękawem alby, a potem małym ręcznikiem danym mi przez katechistów.
Po jakimś czasie zdjąłem nawet sandały, by jak sądziłem, ochłodzić nieco stopy na trawie, która też cierpiała w tym skwarze. Usiadłem na ziemi i oparłem się o drzewo. Katechiści przynosili mi czarodziejskie naczyńko z orzeźwiającym płynem. Woda z lodem, miętą, liśćmi cytrusowymi i innymi ziołami oraz z yerba mate pozwalały mi trwać na posterunku. Kolejka dzieci była długa, a raczej niekończąca się. Rząd dzieci wyglądał jak mrówki, które w idealnym porządku wchodzą do mrowiska. Co jakiś czas podchodziło do mnie dziecko i szeptało swoje niewierności, które wcześniej podpowiedzieli mu katechiści. Zresztą wszystkie były takie same: che juru vai, che japu, che ate’ỹ… brzydko mówię, kłamię, leniwię się... Jakie dobre są te dzieciaki – pomyślałem w pewnym momencie. Gdy słuchałem tych niewierności i dawałem lekarstwo na zło ducha, poza upałem, który mi dokuczał, zaczął docierać do moich uszu przeraźliwy i ustawiczny dźwięk grających cykad.
Pracowite mrówki
Ale Pan Bóg pozwolił mi też na chwilę wytchnienia. Podczas pełnienia tej posługi, siedząc pod drzewem, które użyczyło mi swego cienia, zauważyłem otwór pomiędzy jego odkrytymi korzeniami. Przerwałem spowiedź, by odświeżyć umysł i wytchnąć przez chwilę, i obserwowałem mrówki. Przypatrywałem się im, jak dźwigały ciężary i pospiesznie, pogrążone w milczeniu wchodziły do cichej przystani, ukrytej pod korzeniami, jak do konfesjonału. Inne zaś, również szybko, wychodziły, uwolnione od bagażu.
Urzekająca scena, której przyglądałem się ze zdumieniem. Gdy podniosłem wzrok, by dalej spowiadać, zobaczyłem, że kolejka jest jeszcze bardzo długa i niewiele się zmniejszyła oraz że dzieci z niecierpliwością czekają na łaskę odpuszczenia swoich przewinień.
Po czterech godzinach wyczerpującego wysiłku mogłem myśleć o zakończeniu posługi. Wiele dzieci poszło już do domu, a ostatnie również rozchodziły się powoli. Katechiści czuwali wiernie. Zbliżał się wieczór, ale gorąco nie ustępowało. Mrówki, słynące z niezwykłej pracowitości, nie przerwały swojej żmudnej pracy wyznaczonej im przez Stwórcę i nadal transportowały ładunki do mrowiska, oczekując, by tam zostały uwolnione od ciężaru.
W 2017 roku, pełniąc obowiązki rektora seminarium, brałem udział w roboczym spotkaniu profesorów Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Katolickiego w Asunción i formatorów kleryków, po którym miało miejsce krótkie przyjęcie przy kawie.
– Padre Gino – usłyszałem podchodzącego do mnie jednego z profesorów. Był to dominikanin, biblista. W trakcie krótkiej rozmowy zapytał mnie:
– Czy pamiętasz, księże, to skwarne popołudnie i spowiedź pod drzewem w Itacurubi? Ja byłem w tej grupie dzieci, które przygotowywały się wówczas do Pierwszej Komunii Świętej.
– Tak, tak, pamiętam tamto odległe popołudnie, około trzydzieści lat temu – odpowiedziałem zadowolony i uradowany tymże pięknym wspomnieniem, które pozostawiło we mnie niezapomniane ślady pod Krzyżem Południa.