POBŁOGOSŁAW MNIE, OJCZE

facebook twitter

27-09-2021

Udałem się na mszę świętą do wioski Tacuapity oddalonej o jedenaście kilometrów od Domu Powołaniowego w Natalicio. Była to moja pierwsza wyprawa misyjna. Droga na niektórych odcinkach była bardzo piaszczysta. Musiałem też pokonać wysoki, stary, podziurawiony drewniany most na rzece Tebikuary.

Trudna droga powrotna

Wracałem nocą, dlatego że po mszy świętej wierni przygotowali mi skromny poczęstunek i wszystko się przedłużyło. Nie znałem okolicy i czułem się samotny jak kołek w płocie. Na pewnym odcinku zjechałem na drogę prowadzącą do domu przez Bottrell. Brakowało mi około dwóch kilometrów, by dotrzeć do tej wioseczki. Motocykl Honda grzązł i posuwał się zygzakiem po piaszczystej drodze, gdyż trudno mi było utrzymać równowagę i prosty tor jazdy. Ciemna noc okrywała pozostawione krótkie i kręte ślady, jak narciarza alpejskiego. Ale Bogu dzięki, nie przewróciłem się. Nagle motor zmniejszył obroty i zaczął zwalniać: bbbbrrrr... bbbrrr… bbrr... br… i zatrzymał się, jakby go powstrzymała jakaś siła kontrolująca drogi o nocnej porze. Dookoła panowała ciemność. Ani żywej duszy. Cisza, która spowiła okolicę, była tak głęboka, że mogłem słyszeć bicie swego serca, które przyśpieszyło rytm. Nie mogłem się uspokoić.

– O Boże! Co teraz będzie ze mną? Kto mi tu pomoże? – pomyślałem.

Na domiar złego wydawało mi się, że z przyległych do drogi zarośli dziwny głos, jakby sowy uszatki lub jakiegoś puchacza, wołał: tuu... tuu... i sygnalizował obecność intruza. Zszedłem z motocykla i zacząłem go pchać, ale moje nogi ze strachu, nerwów i z powodu piaszczystej drogi, odmówiły mi posłuszeństwa. Utknąłem w piasku. Podniosłem głowę do góry, próbując znaleźć jakieś sensowne rozwiązanie. Kiedy wylękniony rozglądałem się dookoła, zauważyłem na niebie Krzyż Południa. Ale w tym momencie ten gwiazdozbiór nie przykuł zbytnio mojej uwagi. Dalej zacząłem popychać motocykl. Nagle wydało mi się, że kopnąłem przebitą piłkę. Prawie zdrętwiałem, ale okazało się, że była to ogromna ropucha, która ratowała się, usiłując uciec spod moich nóg. Wyprostowałem się i porozglądałem dookoła. Tym razem dopisało mi szczęście. Z ciemności przebijało się maleńkie światełko. Czyżby to był jakiś dom w pobliżu? Jeśli tak, to na pewno ktoś mi pomoże – pomyślałem.

Zbawienna przystań

Gdy dotarłem do tej zbawiennej przystani, przez chwilę uważnie przyglądałem się posiadłości. Potem zbliżyłem się do bramy i lekko ją pchnąłem. Brama się poruszyła, ale nie otwarła. W tym momencie zaszczekał pies. Nigdy wcześniej nie wchodziłem do jakiegoś gospodarstwa przez taką bramę jak ta, którą teraz chciałem otworzyć. Stałem przez chwilę.

– Czy nie ma tu nikogo, tylko pies? – pomyślałem. Ale zapalona lampa naftowa, zawieszona w ganku, a raczej w altance przybudowanej przed wejściem do domu, zwiastowała, że ktoś musi tam być. Zaklaskałem więc raz i drugi i faktycznie za chwilę z ciemności zaczęła się wyłaniać postać kobiety, której rysy zobaczyłem w bladym świetle lampy. Gdy podeszła do mnie, złożyła ręce i powiedziała: – „Pobłogosław mnie, padre”. – Niemożliwe! – zdziwiłem się. – Nigdy tutaj wcześniej nie byłem i z nikim w tym miejscu nie rozmawiałem, nie jestem też w sutannie i widzę tę kobietę po raz pierwszy w życiu.

Tak myśleć dalej nie mogłem, gdyż usłyszałem w języku guarani: Eju… eju... „Chodź tu... chodź tu”. Jak tylko usłyszałem to zaproszenie, to przypomniał mi się podobny w brzmieniu głos, który wołał z zarośli, kilkanaście minut wcześniej. Teraz było to wyraźne zaproszenie, bym wszedł na podwórko. Tamtego wieczoru po raz pierwszy wszedłem w progi paragwajskiego domu zostawiając tam moje misyjne ślady pod Krzyżem Południa.