Droga

facebook twitter

25-12-2019

Zbudź się! Wstań! Stanowczy nakaz gwałtownie wyrwał go ze snu. Zawsze, gdy słyszał Głos serce tłukło się mocnym rytmem.

Nogi drżały, kiedy niezdarnie wzuwał sandały na poranione stopy. Olejek!, przypomniał sobie maleńki flakonik – dar tamtej kobiety, ale machnął ręką. Nie teraz!

Szybko zebrał swój skromny dobytek, narzucił himation na głowę i ramiona, owinął się nim ciasno, ukrył dłonie w fałdach. Drżał z zimna. Noc na skalistej równinie była wyjątkowo chłodna.

Za to widoki niezrównane!, uśmiechnął się, energicznie krocząc kamienistą drogą, ledwo widoczną w świetle gwiazd. Do świtu było jeszcze daleko, ale chciał jak najszybciej dotrzeć do wzgórz, które wczoraj pod wieczór, z majaczących na horyzoncie, przybliżyły się niemal na wyciągnięcie ręki. Za dnia zachwycały surową urodą złotawych skał, których poszarpane krawędzie malowały na tle błękitu nieba zaskakująco harmonijne linie.

Szedł szybko, wpatrzony w czerń nocy, nieczuły na ból poobcieranych stóp, na chłód i dojmujące uczucie samotności, wiedziony uporczywym przynagleniem, które pewnego dnia wyrwało go z codzienności, każąc podjąć wędrówkę. Nakaz był tak silny i natarczywy, władczy i nieznoszący sprzeciwu, że z chwili na chwilę porzucił wszystko i niepomny na nic wyruszył wprost z ojcowego pola na biegnącą nieopodal pylistą, szarą drogę.

Niezrozumiałe wezwanie wypełniło go szalonym pragnieniem i zmusiło do równie szalonej podróży dzień po dniu, aż stracił ich rachubę. Mało jadł, jeszcze mniej spał. Ciało, nienawykłe do tak intensywnego wysiłku, miał obolałe. Skórę spaloną od słońca. Włosy brudne i potargane.

Przemierzył kawał świata, a tej nocy był pewien, że jest już blisko celu.

W ciszy słyszał tylko swój oddech, szuranie sandałów po kamienistym podłożu i stukot sękatej laski, którą się podpierał. Jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę, pocieszał się.

Późnym wieczorem dotarł do niewielkiej osady pełnej ludzi i jucznych zwierząt. Panował nieopisany tłok i hałas. Z trudem przedzierał się przez ten rozgardiasz, aż wreszcie zaszedł na pobliskie pola. Gwar cichł, by w końcu ustąpić miejsca milczeniu nocy. Podążał przed siebie zanurzony w nie i w srebrzystą poświatę tysięcy gwiazd, które szczodrze obsiały ciemne niebo.

Krajobraz powoli się zmieniał – zstępował z niewielkiego wzniesienia. Za chwilę jego oczom ukazał się niecodzienny widok. W skalistym zboczu widniało wejście do groty, która teraz, wraz z otoczeniem, jaśniała przedziwnym blaskiem. Płonęła, nie spalając się. Drobne ogniki – iskierki tańczyły wokół, nie czyniąc nikomu krzywdy.

Przed grotą stał tłum obdartusów, gapiąc się w głąb.

Zdejmij sandały, bo ziemia, na której stoisz jest święta!, usłyszał wewnątrz siebie ten sam Głos, który go tu przyprowadził. Schylił się i posłusznie zrzucił buty.

Podszedł kilka kroków, czując na podeszwach stóp nagrzaną od słońca ziemię, która teraz, w środku nocy, oddawała nagromadzone ciepło. Jakby stąpał po drogocennym kobiercu, miękkim i przytulnym. Nie czuł już bólu w poranionych stopach, nie czuł zmęczenia.

Był tylko żal, przelewający się przez niego jak kaskada. Szloch dławił w gardle, dusiły niewylane łzy: nie zdążył! Jak zawsze był na końcu. Drugi, mniej udany, syn. Ten młodszy, gorszy, słabiej rozgarnięty, spychany w kąt, zapomniany.

A tak bardzo się starał. Śpieszył się poganiany Głosem – wewnętrznym nakazem, któremu zaufał, bo wierzył, że to ważne, że przez to on jest wybrańcem, posłanym, by iść i znaleźć.

Nie trzeba było siedzieć tak długo przy tej studni, gorzki wyrzut owinął się wokół serca jak dusząca mgła. Ani przyjąć gościny u tej dobrej kobiety, która ulitowała się nad jego stopami, opatrzyła je, namaściła olejkiem i podarowała mu go wraz z parą znoszonych, ale ciągle jeszcze porządnych sandałów. A już na pewno nie powinien był wybrać łatwiejszej drogi omijającej strome wzgórze, tylko pójść na skróty, w górę. Byłoby szybciej, byłby zdążył na czas, stałby się użyteczny, jak chciał Głos, który przecież stale go popędzał. A on jak zawsze musiał po swojemu!

Przyciągany nieznaną siłą postąpił naprzód jeszcze krok, drugi, kolejny. Zatrzymał się i ponad głowami innych zajrzał w głąb groty. Kilkoro ludzi, zapewne rodzina, zajmowało tam część sporego pomieszczenia. Kobieta tuliła w ramionach zawiniątko z niemowlęciem.

Spojrzał. Ciemne oczy Dziecka patrzyły wprost na niego. Świat zamarł, a on jak w bezdenną przepaść wpadał w pełne ciepła i światła źrenice. Zabrakło mu tchu. Nie mógł uwierzyć, że Ktoś może się aż tak cieszyć z jego przybycia, z jego istnienia!

Osunął się na kolana, wsparł dłonie o ciepłe, piaszczyste podłoże i ustami dotknął ziemi, uświęconej, na zawsze już przemienionej.